felieton, Inne

Przekaz, czy pokaz?

Ten tekst będzie zgoła niefotograficzny. Na podstawie obserwacji i wiedzy innych osób chciałbym trochę opisać, jak widziany jest dziś folklor – głównie muzyczny i taneczny oraz czy to widzenie jest dobre – a jeśli nie jest dobre, to co robi się i powinno się robić, aby zmienić postrzeganie naszych lokalnych tradycji. Nie mam wykształcenia ani muzycznego, ani etnologicznego czy antropologicznego. Wspomniane zagadnienia leżą w sferze moich zainteresowań, przy czym interesuję się tym na tyle dogłębnie i wielopłaszczyznowo, że pozwoliłem sobie na wypowiedź w tej sprawie. Pozwolę sobie również przejść do meritum od swoich własnych doświadczeń w tej dziedzinie kultury i sztuki.

Muzyką tradycyjną, czy jak zwą, ludową interesuję się mniej więcej od 2015 r. W mojej rodzinie nikt takiej muzyki nie grał, zaś ja gdy decydowałem się na  rozpoczęcie przygody z instrumentami wybrałem perkusję. Taniec również mnie kompletnie nie interesował, mimo, że w mojej szkole i domu kultury zawiązano Zespół Pieśni i Tańca i gorąco zachęcano do uczestnictwa w zajęciach – wydawało mi się to zbyt elitarną rozrywką. Pierwsze faktyczne zainteresowanie muzyką tradycyjną przyszło właśnie we wspomnianym 2015 r., wraz z poznaniem nagrań skrzypków z Radomszczyzny (niech rzuci kamieniem ten, który nie przechodził przez ten etap – krócej lub dłużej) z archiwum państwa Bieńkowskich oraz ich współczesnych kontynuatorów. Jak to można określić – niepowtarzalność wykonawcza jak w jazzie, a żywiołowość jak u Hendrixa. Dla mnie, znającego wtedy pojedyncze utwory ze swojego regionu oraz kilka standardów z szeroko pojętej biesiady było to coś zupełnie niespodziewanego i nowego. Szczęśliwie moje początki zbiegły się z emisją pierwszego sezonu programu Dzika muzyka w TVP, gdzie pierwszy raz zobaczyłem, że gdzieś tam po remizach i domach ludowych organizuje się potańcówki, a ludzie wirują do szalonych mazurków. Dla mnie taniec tradycyjny do tej pory był tym, czym  (niestety) jest dla dużej liczby, chyba nawet większości osób – widowiskiem scenicznym.

Niedługo później uczestniczyłem w pierwszych warsztatach tańca i potańcówce, a następnie kolejnych i kolejnych. Chłonąłem to jak gąbka. Jako fana muzyki, szeroko mówiąc, alternatywnej najbardziej pociągała mnie wówczas muzyka centralnej Polski – radomskie, opoczyńskie, sieradzkie. Ze względu na tę właśnie transowość i dzikość.

W pewnym momencie uświadomiłem sobie, skąd jestem i który region jest tym moim. Można powiedzieć, że spod Rzeszowa, przez Radom, trafiłem pod Rzeszów. Na tych potańcówkach byłem już -nastu, albo i więcej. Pasowało wziąć się do roboty i zrobić swoją. Z małą zazdrością patrzyłem na Wiejskie Kluby Tańca i podobne inicjatywy. Całe szczęście, świrów, którzy fascynują się niescenicznym i nieugłaskanym folklorem jest więcej – udało się powołać Stowarzyszenie „Gdzieś Tu” – dużo łatwiej wchodzić w kontakty z innymi instytucjami, gdy działa się w legalnie i prawnie usankcjonowanej organizacji – można powiedzieć, że stowarzyszenia w pewien sposób są instytucjami. Nasze jednak, w przeciwieństwie do zdecydowanej większości organizacji, nie jest nastawione na projekty, granty i uzależnianie od finansów działalności. Oprócz szeregu innych aktywności, takim sztandarowym przedsięwzięciem jest cykl Spotkań z tradycjami Rzeszowszczyzny Łojdiridi.

Początkowo to miało mieć formę ludowego jam session – na jednej scenie grają muzycy (skrzypkowie, basiści, cymbaliści, klarneciści – instrumenty te są kojarzone z regionem rzeszowskim), którzy nie tworzą na co dzień jednej kapeli, ale poprzez granie powszechnie im znanych tematów z regionu są w stanie stworzyć taką orkiestrę, do której można potańczyć.

Od trzeciej edycji wprowadziliśmy warsztaty (krótkie, z podstaw kroków), dzięki którym ci mniej doświadczeni (do których my też się przecież kiedyś zaliczaliśmy) mogli nabyć umiejętności, a następnie w tańcu je szlifować. Formuła otwartej sceny z czasem została przez nas zarzucona – rosnąca rozpoznawalność imprezy powoduje wyższe oczekiwania. Nie moglibyśmy sobie przecież pozwolić, że nikt nie przyjdzie grać, bo akurat tak wyszło. Przyjęliśmy format – dwie kapele na zmianę. Szczęśliwie, dzięki ofiarności publicznej i stosowania przysługi za przysługę, udaje nam się porozumiewać w kwestii honorarium.

Gdyby mi ktoś powiedział dwa lata temu, że będę grał na skrzypcach, to bym go wyśmiał. Ale w którymś momencie stwierdziłem, że umiejętność sekundowania może być całkiem przydatna (to były czasy otwartych Łojdiridi a więc towarzyszący lęk przed brakiem muzykantów). Dla laików – sekund do drugie skrzypce, które tworzą podstawę akordową dla pierwszych oraz wraz z basem sekcję rytmiczną.

W przekazach starych muzyków przyjęło się, że sekundzistami byli młodzi, niedoświadczeni skrzypkowie (no, ja już taki najmłodszy nie jestem, ale niedoświadczony jak najbardziej tak). Przy czym warto pamiętać, że jako sekcja rytmiczna – odpowiadają za równe granie, co w tańcu jest bardzo istotne, nawet bardziej, niż melodia. Niedługo potem znalazłem się w kapeli – jednej, chwilę potem drugiej. Z jedną nawet, po dwóch i pół miesiącach piłowania, trafiłem do Kazimierza. Dla laików – najważniejszy przegląd muzyki ludowej w Polsce.

Gdy na próbie przed potańcówką w Kamieniu (polecam wszystkim – cudowny klimat, świetni ludzie) urwałem strunę i musiałem kupić nowy komplet, uznałem, że skoro są one dość drogie (można kupić tańsze, ale nawet laik stwierdzi, że brzmią jak papier), to ta pierwsza, najcieńsza e, przy sekundowaniu nieużywana będzie się marnować. Takim sposobem zacząłem uczyć się melodii i aspirować na prymistę – pamięć do melodii mam niezłą, archiwum nagrań jeszcze lepsze, dodatkowo szczęśliwie mam niezły słuch, choć zupełnie niewykształcony. Uczę się z archiwalnych nagrań a ogromnie pomocne jest wspólne granie z panem Henrykiem Marszałem.

Mam świadomość, że nigdy nie będę dobrym skrzypkiem, którego grą będą się zachwycać profesorowie, albo przynajmniej doktorzy od etnomuzykologii. Mogę sobie jedynie krzywdować, że nie mam wykształcenia muzycznego, które wymagałoby systematyczności i tysięcy godzin ćwiczeń odpłaconych jednak wspaniałą techniką, ale czasu nie cofnę, a w wieku 28 lat palce już nie są tak sprawne. Ale dla własnej przyjemności czy przekazania znanej mi melodii komuś, tudzież przy spotkaniach z przyjaciółmi – jak najbardziej.

Dlaczego o tym piszę? Żeby się wygadać  zestawić (nie tylko) moje podejście do tradycji z tym, które jakoś się zakorzeniło w naszej ogólnej świadomości, spróbować przedstawić argument, dlaczego warto te dwa stany zrównoważyć i co zrobić, żeby było lepiej dla wszystkich. Akurat ostatnimi czasy ze stowarzyszeniem udostępniliśmy ankietę, w której pytamy o poziom wiedzy na temat folkloru naszego regionu. Zapytaliśmy o to, jakie funkcjonujące kapele lub zespoły wykonujące muzykę tradycyjną z naszych stron znają respondenci. W odpowiedziach padły nazwy wielu znanych nam kapel, ale padły również nazwy Zespołów Pieśni i Tańca oraz zespołów folkowych, które de facto muzyki tradycyjnej nie wykonują, a inspirowaną tradycyjną i to niekoniecznie z naszego regionu. Nie próbujmy teraz rozgraniczać pojęć folklor i folkloryzm. Pokazuje to dobitnie, że sfera tradycyjnej muzyki i tańca to dla wielu osób po prostu występy sceniczne. Nie jest to jednoznacznie złe moim zdaniem. Zespoły Pieśni i Tańca są nośnikiem polskiej kultury w kraju i poza jego granicami, uczą systematyczności, dla osób pracujących jest to możliwość aktywnego spędzania czasu, na zajęciach rodzą się przyjaźnie i trwałe związki.

Zespoły są różne – jedne w swoich programach przekazują formę bardzo zbliżoną do dawnych wiejskich manier tanecznych, inne zaś cechują się wysokim stopniem stylizacji i są bliższe baletowi. Problem nie tkwi w zespołach jako tako – uważam, że wszystko jest potrzebne, ale trzeba rozróżnić folklor stylizowany (folkloryzm) od źródłowego – ciężko w dzisiejszych czasach mówić o pełnej autentyczności i mówić o tym. Niestety władze, instytucje kulturalne i media w dużej mierze kładą (i kładły, w zasadzie od czasów wczesnopowojnennych) nacisk na folklor sceniczny – efekty tego widzimy do dziś. Taniec na wsi dawniej był w zasadzie podstawową rozrywką. Starsi muzykanci nieraz mówili o grze w domu przy dowolnej okazji – wystarczyło, że zebrało się kilka par, przy sobocie, w trakcie lub po zakończeniu kolędowania itd.

Odnoszę wrażenie, że dzisiejszej młodzieży (sam się zaliczałem do tego grona) niemożliwym wydaje się, że taniec tradycyjny może się odbywać bez choreografa, bez wyreżyserowanego programu. Respondenci ankiety narzekają na zbyt małą ilość wydarzeń związanych z folklorem. Niestety brak precyzji w wypowiedzi i ten brak rozróżnienia sprawia, że nie wiem, czy chodzi o przeglądy typu Światowy Festiwal Polonijnych Zespołów Folklorystycznych lub o mniejszej randze i zasięgu, czy o potańcówki typu Łojdiridi lub cykliczne wydarzenia w Kamieniu i im podobne. Swoją drogą Kamień jest dobrym przykładem połączenia „scenicznego z niescenicznym” – organizatorem jest ZPiT Kamień działający przy Centrum Kultury – dwa razy do roku organizowane wydarzenie, któremu również towarzyszą warsztaty dla wszystkich chętnych, prowadzone przez Jadzię – instruktorkę zespołu. Uważam, że przy odrobinie chęci, tego typu spotkania można organizować w wielu miejscach – większość grup tanecznych działa przecież wraz z kapelami.

Dziś, gdy kultura tradycyjna musi być ocalana od zapomnienia, należy podjąć duży wysiłek, aby za ilością poszła również jakość. Przyjęto na podstawie badań wytyczne dotyczące stroju czy instrumentarium właściwego dla danego regionu. W ośrodkach kultury działa wiele kapel złożonych z niekiedy bardzo młodych muzyków – w większości są to osoby, które uczą się w szkołach muzycznych – słyszałem wiele bardzo sprawnych młodych osób. Rodzice musieliby być bardzo zakręceni na punkcie ludowizny, żeby zamiast do szkoły muzycznej puścić swoje dziecko na naukę do starszego muzyka. Kapele również dziś grają już z nut, często z opracowań na cały zespół. Problem pojawia się w podejściu samych muzyków do swojego grania – „po co to robię i kto na tym może korzystać – czy jest to działanie dla własnej satysfakcji, czy może jeszcze komuś ta moja gra sprawi przyjemność”.

Mam nieodparte wrażenie, oby jak najbardziej mylne, że duża część kapel jest tworzona na potrzeby przeglądów – wybrać piętnaście minut wymagającego repertuaru, wyćwiczyć, pojechać na przegląd, dostać nagrodę i do domu. Nie są stwarzane również sytuacje, gdzie ci młodzi ludzie mogą np. wejść w czynną, dwukierunkową interakcję z odbiorcami. Najczęściej grają do siedzących – komisji, osób na widowni. Osobiście uważam, że dużo prościej jest zagrać na takim przeglądzie, obojętnie jakiej rangi, niż np. do tańca, gdzie trzeba reagować na potrzeby tańczących lub na bieżąco modyfikować zaplanowany repertuar. Obie formy wartałoby połączyć, o czym wspomina jurorka FKiŚL w Kazimierzu, etnomuzykolog związana z IS PAN dr Weronika Grozdew – Kołacińska w artykule Ogólnopolski Festiwal Kapel i Śpiewaków Ludowych – tradycja i nowoczesność – cele, adresaci, formuła (tutaj – strona 235). Wystarczy przed sceną przeglądu postawić podłogę do tańca – środowisko miłośników niestylizowanej rośnie i nie brakuje chętnych do tańca przy każdej możliwej okazji.

Dużą, pozytywną zmianą w formule kazimierskiego festiwalu jest klub Tyndyryndy – duży namiot, w którym po przesłuchaniach do tańca grają kapele zakwalifikowane do konkursu oraz takie, które np. przez niezgodne z regulaminem instrumentarium nie mogą wziąć w nim udziału. Próbując swego czasu zaproponować rozwiązanie podłogi do tańca w czasie przeglądu, otrzymałem odpowiedź, że tańczący mogą przeszkadzać komisji w ocenie. Pozwolę się tu nie zgodzić, ponadto reakcja tańczących może być dodatkowym sposobem oceny dla jury, zaś dla wykonawców to duże wsparcie i dodatkowa energia. Ważne, by chcieli to zauważać wykonawcy, komisje oraz, przede wszystkim, organizatorzy. Formuła sztywnych przeglądów i przesłuchań była dobra w momencie gwałtownej transformacji kulturalnej, gdy tradycyjny repertuar był wypierany przez utwory zagraniczne, bigbeat itd. – wtedy na scenie prezentowali się wykonawcy urodzeni jeszcze w XIX w. i każdy sposób, żeby ta stara muzyka nie zaginęła był dobry i potrzebny. Żeby zachęcić do zainteresowania folklorem młodego człowieka, należy dać mu możliwość wykazania się jako wykonawca, ale i jako odbiorca. Ci młodzi ludzie kiedyś się zestarzeją i to oni będą być może mistrzami skrzypiec, klarnetu, czy śpiewu tradycyjnego. Nie można utwierdzać się w przekonaniu, że wystarczy nagroda finansowa, pierogi/bigos/piwo i tradycja się utrzyma oraz zostanie przekazana dalej – niech to będzie faktycznie przekaz, a nie tylko pokaz.

W moim amatorskim odczuciu, kultura ludowa jest wtedy żywa, gdy jest wykonywana ze szczerych pobudek – nie tak bardzo istotne jest wykształcenie (choć tu, posiadając duże umiejętności można wpaść w pułapkę nadmiernego naśladownictwa cudzego sposobu wykonania, co przeczy trochę obecnej w polskiej kulturze tradycyjnej wariabilności – ta sama melodia zupełnie inaczej brzmi w wykonaniu różnych muzyków) czy pochodzenie (ludzie ze wsi migrują do miasta, ludzie z miasta osiedlają się na wsi lub w małych miasteczkach). Ważne jest, by tradycję przekazywać z miłością do niej oraz z wrażliwością – każdy region jest inny i współczesne wprowadzanie obcych naleciałości lub brak rezygnacji z nich albo „spłaszczanie” pewnych zachowań nie jest dobre. Trzeba tu być rozważnym.

Na przykładzie swojej drogi mogę powiedzieć, że gdyby folklor, tradycyjna muzyka i taniec były wyłącznie zarezerwowane dla wykonawców scenicznych, prawdopodobnie nigdy bym się tym nie zainteresował. Ale dzięki pewnym działaniom, którym należy głośno klaskach, kultura wsi, szczególnie tej podrzeszowskiej zyskały wielkiego miłośnika, a być może w pewnym stopniu nawet jej kontynuatora.